Zgrzyt na początku dnia: wczoraj recepcjonista podał mi wysokość wszystkich opłat za pobyt w hotelu, a dziś do tej kwoty chcą mi doliczyć jeszcze bez mała 1000 rupieci! A ja zamiast spokojnie wcinać śniadanko, tłumaczę, że się chyba z koniem na łby zamienił. I pomogło. On odzyskał swoją głowę, a ja nie dopłacałem nic. Dostajemy swoje lunch-boxy oraz info, że taxi już czeka. Jak na razie to chyba najsolidniejsza, najpunktualniejsza i niezawodna firma tutaj. Warto skorzystać z jej usług. Rajasthancab Jaipur. Tel. +91 73573 60888. Cały czas porozumiewaliśmy się za pomocą whatsupa.
Na dworcu istnieje pomieszczenie opisane jako „tourist information", ale jest może zbyt wcześnie (07:30am, albo napis na wyrost albo może przeterminowany. Łapiemy języka – sprzedawcę na peronie wszystkiego, co można zjeść. Potwierdza, że jesteśmy na dobrym peronie, a na pytanie o możliwe położenie naszego wagonu, wykonuje nieokreślony ruch ręką. Nie jest źle. Lokujemy się razem z przed chwilą poznanymi Malezyjczykami w poczekalni dla wyższych klas (pociągów, nie społecznych, choć szkoda). Standard naszych poczekalni dworcowych z lat sześćdziesiątych. Brak tylko tabliczek z napisem „nie pluć". Ale widziałem już takie tutaj. Kształcenie społeczeństwa na wszelkich możliwych polach.
Pociąg, długi jak ... indyjski pociąg przyjeżdża o czasie. W końcu to ALL AF SUPERFAST. Nasz wagon zatrzymuje się niemalże przed nami. Siedzenia pseudolotnicze, w szeregu 3 + 2. Ten jeden z wyższych standardów pozostaję bez komentarza.
Chociaż... Brud jest dominujący, pomimo, że w pociągu chodzi sprzątacz i jak umie, tak zamiata podłogę. Od czasu do czasu wzdłuż wagonu wędrują sprzedawcy herbaty, wody, ciasteczek, orzeszków i chyba jakiś specjałów kuchni indyjskiej, na które jakoś nie daję się namówić, natomiast z wiarą i ufnością pałaszuję sandwicze przygotowane rano przez obsługę hotelu.
Konduktor, który podobnie jak czynią to motocykliści pojawił się z znienacka, pobazgrał coś na wydrukowanym z netu bilecie i nawet nie dopytywał się gdzie siedzą pozostałe dwie osoby. Podziwiamy się zielone pola, bóg wie jakie uprawy i brak śniegu.
Agra wita nas indyjskim zgielkiem i natręctwem taksówkarzy i tuk-tukowców. Lądujemy w hotelu Host, położonym bardzo blisko wejścia do Taj Mahal. I to już wszystkie, jak na teraz, pozytywy tego przybytku.
Jedziemy do Agra Fort. Wejściówka 650 rupieci. Rozległy i piękny (jak dla mnie), zatłoczony ale w miarę dobrze utrzymany (nie dziwota, przy takich cenach biletów). Dokarmiam wiewiórki i bierzemy kurs na drugą stronę rzeki, obejrzeć dziś Taj Mahal "od tyłu". Kiedyś można to było robić za darmochę, dziś jest tu już cały przemysł, inkasujący po 300 rupieci od jasnej twarzy. Swoi bułką nawet 10 razy taniej. Strzelamy trochę fotek - bo jakby nie! Spoitykamy Malezyjczyków z Jaipuru i rozpoznajemy kilka osób z naszego pociągu. Wszystko tu się kręci wokół Taj Mahal i Agra Fortu, więc nie dziwota. Tylko ja zaczynam mieć wątpliwości, czy Taj Mahal jest wart zobaczenia z blniską. A szczególnie po tym, gdy dostrzegłem kolejkę ludzi, właściwie niekończący się wężyk, posuwajacy sie wokól Taj...
To teraz na kolację do knajpki polecanej przez Lonely Planet. Jeszcze nam niczego nie urwało, ale jak mawiał znajomy kelner - trzeba chwilę poczekać.