W nocy mamy horror x 2 – około 4 rano do hotelu wprowadza się jakaś większa grupa tubylców. Swoimi rozmowami obudzili chyba pół dzielnicy, o nas nie wspominając. Trzeba było uciszać ich po polsku. W końcu padli. Jaki błogi spokój po 45 minutach... A ja koncertowo kaszlałem. Do rana... zwlekamy się po ósmej na śniadanie. Gość, który przyjmował od nas zamówienie, spisywał wszystko na swoim formularzu, a i tak zapomniał o jajkach dla Ani. Niektórym tutaj trzeba by chyba grawerować zamówienia na przedramieniu. Może wtedy by pamiętali. Do Taj Mahal nie wolno wnosić jedzenia, plecaków, więc obciążeni tylko aparatami zakupujemy bilety po 1100 rupieci sztuka. W pakiecie butelka wody mineralnej i ochraniacze na buty, które mamy założyć przy mauzoleum. Do tego przewodnik (żywy, nie audioguide) 100 rupieci x 3 osoby i wchodzimy na teren. Przewodnik opowiada w miarę ciekawie i zwięźle. Trochę ciekawostek, trochę, ale mało cyferek. Mauzoleum ma 70m wysokości, 4 wieże, odchylone na zewnątrz od pionu o 5 stopni, po 55m. A dlaczego odchylone? Gdyby było trzęsienie ziemi, wieże nie spadłyby na mauzoleum, ale na teren poza nim. Myślano już w XVII wieku... Z daleka cały obiekt prezentuje się pięknie, ale przy bliższym spojrzeniu widać wpływ czasu i zapewne ludzi na materiały, z których został zbudowany – głównie biały marmur z Jaipur, czarny z Belgii, czerwony z okolic Agry. O tysiącu zdjęć nie muszę chyba wspominać, bo to normalka... Żar z nieba, słońce odbija się od białych marmurów rażąc niemiłosiernie w oczy. Obiad i powrót do hotelu, gdzie złożyliśmy nasze bagaże, przezornie nie płacąc jeszcze za pobyt. Zastanawialiśmy się, czy wygranąć obsłudze za to badziewie, a nie hotel, ale dochodzimy do wniosku, że na booking.com damy odpowiednią opinię i jeśli się da, to minus 5 punktów, przy skali od 0 do plus 5... W naszym hotelu nie potrafią czy też nie chcą załatwić nam taksówki, twierdząc, że nie możliwe tutaj, że będzie kosztować z 700 rupieci. Załatwiam gdzie indziej za 400. Można? Można! Mamy jeszcze godzinę czekania na dworcu (Agra Cantt). Trafiamy do poczekalni prawie VIP. Ale trzeba zapłacić około 85 (z podatkiem!) od osoby i czekać w komfortowych jak na Indie warunkach, mając do dyspozycji herbaty i wybór kaw z ekspresu. A płacąc po 180 rupieci (wciąż nie mogę sobie uzmysłowić, że to tylko 10zł) mielibyśmy do dyspozycji i jedzonko... Ech, chytry dwa razy traci...
W pociągu zaskok - otrzymujemy jedzonko jak na pokładzie samolotu! Sajgonki, frytki, brownie, ciasteczka kruche, herbata, kawa, sok z mango. Nasz wagon obsługują chyba 3 lub cztery osoby! W końcu przejazd nie był tani - około 80złotych od osoby!
Na peronie odnajduje nas kierowca i już spokojnie jedziemy do hotelu Prince Palace Deluxe. A co?! Jest OK. Maharadża potwierdza. No to spać.