Znów wczesny wyjazd – droga niby nie jest zbyt daleka, ale kręta, górska, a prawie po drodze chcemy dojechać do Gran Piedra. W górach wilgoć, niska temperatura – około 22 stopnie. Zimno! Drogi ubłocone, istnieje obawa o poślizg. W pewnym miejscu nie widać nawet zarysu drogi – wszystko pokryte błotem nawet na kilkadziesiąt centymetrów. Udaje nam się przejechać lewą stroną drogi, tu zdecydowanie mniej śliskiej papki. Jeden postój w miejscu widokowym, gdzie z miejscowym „handlarzem”, po dokonaniu wymiany towarowo – pieniężnej robimy sobie sesję zdjęciową. Scenariusz w skrócie: zabrakło nam pieniędzy na dalszą podróż i zaczynamy zarabiać jak tubylcy. Śmiechu kupę, ale nam nie idzie - nikt nie chce się zatrzymać, pomimo że staram się prezentować swoje wdzięki i towary, więc ruszamy dalej. Ogólnie droga Baracoa – Santiago dość dobra, spokojnie te ustawowe 90 km (z małym hakiem, jeśli wiecie o co chodzi) można przycinać. Wyjątek stanowi część górska – około 45 km to w zależności od warunków 1,5 – 2,25h. Nie dotyczy rajdowców i samobójców.
Dotarcie do Gran Piedra – skały ponoć wulkanicznej o wysokości około 20 metrów stanowi nie lada wyzwanie – samochód drżąc, podskakując, wydając z siebie najdziwniejsze dźwięki, pokonuje na przestrzeni 16 kilometrów około 1300 metrów w górę. Były momenty, w których wydawało się, że nasz peugeot wydaje z siebie właśnie ostatnie tchnienie – zwalniał, jakby zamierał, by nagle nabrać siły do kolejnego skoku o kilkadziesiąt metrów na niesamowicie stromym podjeździe. Od czasu do czasu napawają nas otuchą napisy na drodze: META 8km, META 5km, META 1km. I wreszcie – META!! 1 CUC dla parkingowego, bóg zapłać dla pisuardessy, 2 CUC od osoby za pozwolenie na wejście na Gran Piedra i zaczynają się schody. Dosłownie. Niby nie jest ich wiele, bo bodajże 475, ale przy temperaturze około 30 stopni chyba się rozmnażają. Ale jesteśmy już pod skałą. Jeszcze tylko betonowa drabinka i nad nami tylko niebo. A dookoła bajkowy landszafcik. Może na zdjęciach będzie coś widać, a jeśli nie, to proponuję wpaść tu na pół godzinki i pooglądać. Warto!
Teraz już tylko zjazd z tych górek. Droga, o czym nie wspomniałem, kategorii kubańskiej. Dziury, jak motocykliści, pojawiają się znienacka. I to czasem jakie wypaśne! A w świetle późno popołudniowego słońca, rzucanych cieni i światłocieni – czasem nie do dostrzeżenia. Ale za to do odczucia.
Dojazd do Santiago. Meldujemy się u Ann, która „przydziela” nam kwaterę. Możemy polecić. Tym bardziej, że po krótkim targu staje na 20 CUC od pokoju i 3 CUC od osoby śniadanie. Na głównym deptaku w knajpce z lokalną muzyką zamawiamy ryby, kurczaka i krewetki, a do tego zupki z białej fasoli z czerwonym winem, a do przepchnięcia wszystkiego przez przewód pokarmowy – piwo. I to wszystko za 22,10 CUC. Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek.