Śniadanie gotowe czeka na nas o 08:00. Celebrujemy przez godzinkę, bo wyśmienite i dużo. Ser żółty, jajecznica, pączuszki, dżem z ananasa, sok z ananasa, świeże owoce. Po śniadanku spotykamy się z Chuchi, który zabiera nas do jaskini św. Tomasza „tylnym wejściem”. Już samo dojście do jaskini stanowi pewne wyzwanie. Zjeżdżamy z drogi głównej i kilkaset metrów jedziemy polną drogą. Parkujemy pod jakimś drzewkiem i miedzami idziemy w kierunku góry. Na polach praca wre – woły zaprzężone do drewnianych pługów orzą w rytmie pokrzykiwań wieśniaka, inny chłop wprawnym ruchem „wytrzepuje” do przyczepy ziarna ryżu ze ściętej wiązki. Początek poprzedniego wieku? Ktoś nas przeniósł w czasie? Wchodzimy do jaskini. Zwiedzamy dwa poziomy – trzeci i czwarty. Jaskinia piękna - stalaktyty i stalagmity olbrzymie. Chodzimy z czołówkami, natykamy się na piękne, duże pajączki i wielkie nietoperze. Po dwóch godzinach zwiedzania i zostawionych 40 CUC jedziemy do Vinales. Mamy w planie trzy punkty widokowe i wizytę w prywatnej fabryczce cygar. Jej właściciel z lekka zużyty zabiera nas do jakiejś szopy będącej jego warsztatem i tu demonstruje sposób produkcji cygar. Nie ma ani pięknej, ani tłustej Kubanki z obnażonymi udami, na których wprawnym ruchem zwijałaby cygara, nasycając je aromatem swego potu. Jest za to podstarzały, podpity Alfredo Fernando, zwijający tytoń na starym, chwiejącym się warsztaciku. I tak prysł kolejny mit. Na zakończenie sesja zdjęciowa z Fernando i zakup 2 cygar (6 CUC). Nie wiem po co…
Docieramy do Hotelu Los Jazmines. Na tarasie pierwszego piętra zamawiamy kawkę, a zdjęcia robią się prawie same. Przepiękny widok na dolinę Vinales.
Obieramy kurs na drugi punkt widokowy – nad jeziorem leżącym na południe od Vinales. Droga dojazdowa – koszmar. 3 kilometry pokonujemy w jakieś 20 minut, uznając to za rekord trasy. Czekam na przyznanie złotego medalu w slalomie specjalnym. Szkoda było czasu i męczarni. Nic szczególnego.
Jedziemy w kolejne miejsce, tym razem leżące gdzieś górze, oznaczone na mojej mapie Kuby znakiem punktu widokowego. Zwężającą się uliczką, pełną turystów (Krupówki w szczycie sezonu), docieramy do końca resztek asfaltu i nie decydujemy się na jazdę końską trasą. Końską, bo pełno tu koni, a cała ścieżka usiana ich „pamiątkami”. Na piechotkę pniemy się delikatnie pod górę, mijając po drodze jakąś restaurację i „rancho Raula”, który we własnej osobie zaprasza nas na poczęstunek w jego barze. Oceniamy, że to nie „ten” Raul i zaczynamy „wspinaczkę”. To znaczy jeszcze przez chwilę droga jest z lekka pnąca się do góry, prowadząca przez tereny rancha, zagrody dla świń, kóz i bóg wie czego, by po około 500 metrach zaprowadzić nas do lasu i zacząć się rzeczywiście piąć w górę. Dochodzimy do jakiejś przełęczy, z której roztacza się wspaniały widok na Vinales i okolice. Warto było się wspiąć by to zobaczyć. Niewiele osób tu dociera. Dla nas to dobrze. Sesja zdjęciowa i schodzimy. Na dole spotykamy Kubańczyków ubranych w gumiaki, do których mają doczepione ostrogi. To takie kubańskie oficerki. Pora kupić jakieś picie i zatankować auto. Stację paliw znajdujemy bez problemu. Tankujemy zgodnie z poleceniem niebieską benzynę (94 oktany) pod korek i tu ZONK! Paliwo leje się nam ciurkiem spod samochodu! Przepychają nas dalej od dystrybutorów i oglądają jak małpy w zoo. Chyba nas i auto. Za chwilę jakiś najbardziej kumaty i w dodatku mówiący po angielsku stwierdza, że po prostu za dużo zatankowaliśmy i się wylewa… Odjeżdżamy. Faktycznie, po jakimś czasie przestało lecieć. Ufff! Odetchnęliśmy z ulgą, bo już oczami wyobraźni widzieliśmy się oczekujących na podstawienie drugiego samochodu. Za dzień, dwa, trzy…? Jeszcze znalezienie sklepu sprzedającego wodę mineralną w butlach pięciolitrowych (po 2,9 CUC), kupno kartek pocztowych (0,9 CUC za sztukę), znalezienie poczty i kupno znaczków do Polski (0,75 CUC/znaczek) i błyskawiczny, jak tutejsze warunki powrót do El Moncada na obiad, zaplanowany na 18:00. Spóźniam się tylko 3 minuty… Zamówiliśmy baraninę i czarną fasolę, a dodatkowo dostaliśmy chyba kilogram ryżu, sałatkę z pomidorów, sałatkę z ogórków z kapustą gotowaną chyba w zalewie octowej z papryczkami, baraninę podaną z juką i limonkami, sałatkę z jakiejś zieleniny (podobno szpinak), na przekąskę czipsy z banana i malangi (jedna z 300 odmian ziemniaka), a na deser kandyzowana skórka grapefruita i gujawy. A mieliśmy dbać o linię!
Po obiedzie nasza gospodyni robi nam mojito (rum nasz, reszta z jej ogródka). Więc teraz trawimy obiadek i rozkoszujemy się ciszą, smakami i napojami. A przede wszystkim cieszymy się, że mieszkamy w El Moncada, a nie w Vinales, gdzie dom na domu, gwar, hałas, domy stoją prawie na ulicy i wszyscy pchają się do Vinales…
Dobranoc!