Puerto. Parking 1 CUC, a oglądanie i robienie zdjęć za free. Z góry rozciąga się widok na okoliczne plantacje i całą dolinę. Następnie przejazd jeszcze kilka kilometrów dalej do Iznagi – dawnej siedziby plantatora trzciny cukrowej. Wspinamy się na kilkunastometrową wieżę, która za „danych, dobrych czasów” służyła do obserwacji pracowników i wzywania ich głosem dzwonu na zakończenie dnia pracy (kilkunastogodzinnego), bądź ogłaszania ucieczki niewolnika. Swego czasu wieża była najwyższą budowlą na Kubie. Od przejścia z parkingu do samej wieży rozstawione stragany z pamiątkami z Kuby i tutejszymi wyrobami z haftowanego płótna. A ja nabywam kapelusz…
W drodze powrotnej zajeżdżamy na wzgórze, z którego roztacza się widok na Trinidad. Lecz nie jest to to miejsce, o które nam chodziło. Nie udajemy się na to „właściwe”, gdyż jak widzimy zaczynają na nim palić się trawy, trwa przynajmniej do nocy. Szybka kawa i dalej na zwiedzanie. Chyba nie przepuściliśmy żadnej uliczki. Generalnie miasto brudne, środkiem każdej ulicy i rynsztokami płyną jakieś ciecze. Badań organoleptycznych nie przeprowadzaliśmy. Rikszarze nagabują nas non-stop. To samo naganiacze z knajp. Znajdujemy knajpkę o nazwie San Jose, w której raczymy się „ropa wieja” czyli wyśmienitą wołowinką z dodatkiem zasmażanych w cieście bananów, malangi, ryżu z fasolą. Na deser flan i piwo. Razem 48,50 CUC. Knajpka klimatyczna. Mieliśmy szczęście, że przyszliśmy wcześniej, bo stolik dostaliśmy od razu. A już po kilku chwilach zabrakło miejsc i klienci czekali karnie na zewnątrz w kolejce.
W centrum miasta trafiamy na święto sportu szkolnego. Tłumy dzieciarni ćwiczą w rytm gorącej i bardzo głośnej muzyki. Karatecy, biegacze, lekkoatleci dają pokazy swoich umiejętności w każdym możliwym miejscu. A na zakończenie młodzi i starzy (naprawdę starzy!) tańczą salsę, macarenę i co się tylko dało. Na scenie kilka osób niczym wodzireje, pokazuje tłumowi ruchy…
Jeszcze przejście do Casa de la Musica, by spojrzeć na te tłumy turystów i tubylców okupujące wszelkie okoliczne wyszynki. Ponieważ nasze nóżki weszły nam tam, skąd wyrastają, wracamy do siebie i spać. Wróciliśmy za późno, wiec niestety nasi gospodarze poszli spać i nici z obiecanej canchanchary. To taka tutejsza berbelucha. Rum, miód i limonka.