Wyjeżdżamy z Bagan do Kalaw. Mamy pick-up z hotelu na dworzec autobusowy. Autokar nawet nieźle wygląda. Trochę stresujące jest zbyt częste zatrzymywanie się autobusu i zbieranie autochtonów, którzy wypełniają szczelnie wszystkie miejsca, łącznie ze środkowymi, rozkładanymi. W pewnym momencie łapiemy gumę. Załoga autokaru uwija się i po poł godziny ruszamy bez żadnych przeszkód dalej. W połowie trasy mamy popas w przydrożnej knajpie, w której z oporami zamawiam jedzonko – nieśmiertelny ryż z wypełniaczami. W Kalaw dorywa nas jakiś naganiacz, polecając Golden Lily Guest House. Tanio jak barszcz – 14USD za dwójkę z łazienką. Standard – pomińmy to wielce mówiącym milczeniem. Ale biali tu mieszkają. Rządzi tym interesem Hindus ze swoją siostrą, która decyduje o kasie. Hindus za to jest od bawienia gości rozmową.
Instalujemy się w pokoju i wypad na miasto. Pomiędzy poszukiwaniem biura organizującego trekkingi wrzucamy w siebie małe „co nieco”. Rosołek, ryż…
Dwudniowe trekkingi oferują nam w cenie od 40.000 do 46.000. Decydujemy się na ten organizowany przez Hindusa za 20.000.
Jeszcze wieczorny spacer główną arterią miasta i kolacyjka. Raczą mnie tu słodko – kwaśnym sosem, ale bardziej kwaśnym niż słodkim. Izę kurczaczkiem z orzeszkami nerkowca. Ania skubała tylko ryż po 5 sztukach loperamidu. Będzie on teraz jej nieodłącznym towarzyszem wszelkich podróży. Na deser dostajemy sałatkę z kiszonej zielonej herbaty, prażone orzeszki i arbuza.
Po tym tylko spać.