Budzimy się rano, a tu niespodzianka - brak prądu. Dla nas to "no problem" - zamiast herbaty woda mineralna. Jajecznicy nie trzeba smażyć, fasolki gotować. Pierwszy głód zaspokojony, więc możemy wyjeżdżać Victoria Falls.
Grupa, która ma rafting, lwy lub słonie – wyjeżdża o 4 rano, my którzy helikoptery dopiero o 9:30. Przynajmniej zdążyliśmy się wyspać.
Taki był plan, bo udało nam się wyruszyć dopiero o 11. Ale przed południem! A to dlatego, że w dwa busy musieliśmy upakować i ludzi i bagaże – bo przyczepka bagażowa odjechała z pierwszą turą. No i nasza ulubienica Faith – której codziennie oddawaliśmy to, co zostało ze śniadania, musiała posortować produkty na te, które dalej warto zabrać. I tak jedzie z nami w busie trzymając na kolanach wytłoczkę z jajkami :) a na nasze uwagi aby je włożyć np. pod siedzenie samochodu reaguje tylko słowami 'dobzie, dobzie i trzyma je cała drogę. Jeszcze tylko odmeldowanie się w parku – i tu następny problem. Podobno mamy jeszcze dopłacić 80$ - Ponieważ wyjaśnienia trwają długo /my karnie siedzimy w busie/, prosimy ją aby zadzwoniła do organizatora, który na pewno rozwiąże ten problem szybciej. Pytamy czy ma komórkę – Tak, czy zna numery - Tak --- ale nie może zadzwonić bo padła jej bateria. Rozbawiła nas. Na szczęście udało jej się za którymś podejściem, bo wróciła uszczęśliwiona i w drogę. Przed nami 3-4 godziny jazdy do Victoria Falls i z marszu pierwsza atrakcja – lot helikopterem nad wodospadami Victorii. Wodospady to jeden z siedmiu naturalnych cudów świata. Rzeka Zambezi na długości ponad półtora kilometra wpada do kanionu wysokiego na prawie 100 m. Nad kanionem unosi się chmura pyłu wodnego, czasem na tle tej "chmury" rozbłyska tęcza, czasem nawet dwie obok siebie. Obserwujemy rozpadlinę w ziemi, wijącą się od wodospadów, aż gdzieś po sam horyzont. Na dnie przebłyskuje czasem wzburzona i biała, czasem spokojna i niebiesko - zielona Zambezi. Oglądamy z góry most, z którego wykonuje się skoki na bungi. 15 minut lotu mija jak z bicza trzasł. Zdjęcia zrobione, film nakręcony. Mam nadzieję, że coś będzie widać. Udało mi się zająć miejsce koło pilota, więc widok był przedni! Po przelocie jedziemy do lodge pod oddany nam do dyspozycji wspólny domek, tu odpoczywamy chwilę i wyruszamy na ostatni dzisiaj punkt – rejs po rzece Zambezi i oglądanie zachodu słońca. Darmowe piwo, napoje i przekąski poprawiają wszystkim humory, dodatkowo oglądamy kąpiące się hipcie, wylegujące krokodyle, buszujące przy brzegu słonie no i oczywiście zachód słońca.
Nocą – aczkolwiek wcześnie jesteśmy już przy wspólnym domku, gdzie dzieląc się wrażeniami oczekujemy na kolację i klucze do domków gdzie mieliśmy nocować. Dostajemy klucze do domku nr 2 – niestety dość daleko, ale podwozi nas bus, którym kieruje nasza Faith. Wyładowujemy bagaż, po czym mamy do wykonania niezwykle trudne zadanie: nauczyć Faith zawracania. Po kilku próbach, naszym wysiłku intelektualnym i fizycznym Faith - udaje się! Jak się okazuje, była to jej pierwsza jazda "tak duzim siamochodem". Ona ma malutką toyotę.
Spotykamy się ok. 19. Po afrykańskiej chwili po kolację jedzie jeden z kierowców busa. Ponieważ trwało to dłuższą chwilę – pod nóż poszły darowane przez kogoś trzy ogórki, dwa pomidory i kilka cebul. To tylko zaostrzyło apetyty (a było nas ok.40 osób) i niewiele brakowało aby ze śniadaniowych kukurydzianych płatków zacząć robić placuszki – olej też mieliśmy . Po jakiś dwu/trzech godzinach dotarła do nas kolacja zakupiona w jakimś barze. Jeszcze tylko podział produktów na śniadanie i do domku spać.