O 10:00 mamy mieć śniadanie (tyle teoria). Praktycznie wyjeżdżamy na nie o 10:40. Oczywiście kierowcy (tubylcy!!) znów pomylili drogi, choć tym razem nie tak fatalnie. W centrum Masvingo spożywamy śniadanie w lokalnej, hmmm… jadłodajni. Przyklejone do szyb i ścian karteczki informują, że potrawa dnia to „sadza and T-bones”. Cokolwiek by to nie było poczułem lekkiego pietra – rozwolnienia nie mam, a chcą mnie uraczyć pozostałościami spalonego węgla. Na szczęście zaserwowano jakieś płatki na mleku – to zawsze odpuszczam, parówki, ale sporo większe od naszych, jakiś rodzaj fasolki – bardzo mi smakowała, ale obawiając się niezbyt ciekawych doznań węchowych współpodróżnych, postanowiłem pozostać przy jednej chochelce. Do tego jeszcze tosty, herbata, kawa i wyśmienity dżem, który pracownica baru zakupiła w pobliskim sklepie i nam przyniosła, dając mi możliwość stworzenia namiastki ciastka, po posmarowaniu nim tosta.
Kilka fotek na ulicy i ruszamy do Wielkiego Zimbabwe. Teren olbrzymi, ruin z dawnych czasów trochę jest. Nie są w zasadzie zniszczone żadnymi działaniami wojennymi, tylko czas zrobił swoje. Tutejszy przewodnik raczy nas datami, historyjkami, legendami i faktami, które nie zawsze współgrają z tym, co czytaliśmy w kraju. I komu tu wierzyć? Nie jesteśmy ani historykami, ani żadnymi badaczami kultury Zimbabwe, więc wchłaniamy ciekawostki, które zawsze towarzyszą takim miejscom – tu: że któryś król miał około 200 żon, że mieszkał na szczycie góry (gdzie są ruiny jego siedziby), że nie fatygował się sam do żon, tylko wołał je do siebie z jaskini, z której głos niósł się daleko i powracał zwielokrotniony echem (sprawdzone! Rzeczywiście głos się niesie, echo potężne, ale pomimo moich głośnych nawoływań oprócz tej mojej jedynej, żadna inna żona się nie pojawiła).
Dalej ogladamy namiastkę typowej wioski afrykańskiej (po naszemu nazwałbym to skansen), gdzie oczekujący na turystów tubylcy na nasz widok zaczynają grać i tańczyć – oczywiście dajemy napiwki. Dalej oglądamy – wg przewodnika – resztki pałacu pierwszej żony króla. Mury zbudowane z kamieni , bez zaprawy wysokości kilku metrów. Dalej jakieś mini muzeum i już koniec zwiedzania.
Jak to zwykle bywa w Afryce nic nie jest tak proste jak można oczekiwać. Podzielono nas na dwie grupy i mieliśmy skończyć zwiedzanie ok. 15. Jedna z grup (nasza) wróciła prawie na czas, druga ok. godziny później.
I jeszcze czeka nas przejazd do parku Matabo. Też kilka godzin w busie.
Kolacja ???
Tu nocą zakwaterowanie w domkach czteroosobowych – 2 pokoje dwuosobowe, każdy z aneksem kuchennym i łazienką. Tu też dostajemy prowiant, z którego sami mamy przygotować sobie śniadanie: płatki kukurydziane, mleko, kawa, herbata, dżem, 4 jajka, sól (kilogram), cukier, olej-1l.
Oczywiście kwateruje FAITH – asystentka organizatora – Murzynka, która 3 lata studiowała w Polsce. I zakwaterowanie 40 osób trwa przynajmniej godzinę. Nas np. wysłała do domku, gdzie byli już zakwaterowani inni z naszej grupy. Jej nieporadność w załatwianiu pewnych spraw rozbawia nas, a szczególnie gdy kończy swoim: "o mój bozie...". To nas powala! Ale bez takich sytuacji, o ileż nudniejszy byłby wyjazd!
A domki oczywiście pamiętające czasy apartheidu, ale bardzo wygodne.