Rano znów pobudka o jakiejś cudacznej porze, czyli jeszcze przed świtem, pakujemy się do autokaru, dostajemy śniadanie na drogę i kierunek Park Krugera. Do bramy docieramy po południu i jeszcze jakieś dwie godziny jedziemy do naszej Pretorius Lodge. Po drodze widzimy pierwsze zwierzaki, normalnie obserwowane u nas tylko w zoo, a tu spacerujące sobie przy drodze.
Spanie mamy przygotowane w namiocie, na szczęście już rozstawionym. Łazienki całkiem przyzwoite, zimna i gorąca woda, prysznice, umywalki. Więc kąpiel i spać. A wcześniej kolacja przygotowana przez tubylców w kociołku: ryż, ziemniaki, gotowana marchew pokrojona w bardzo grube plastry i kawałki bliżej nieokreślonego mięska. Nie umarliśmy! Na wszelki wypadek testujemy jakiś południowoafrykański produkt będący wynikiem fermentacji bliżej nam nieznanych szczepów winogron. Bosko! A żeby było całkiem romantycznie, sielsko-swojsko-obozowo-wyprawowo, to kolację spożywaliśmy przy ognisku (woreczek, sześć szczap drewienek za 4USD. Ale, że Polak potrafi, to zostały pozbierane gałęzie walające się w okolicy namiotów – ale oszczędność! Z naszym tutejszym przewodnikiem poszukujemy na niebie Krzyż Południa. Jest! Oglądanie kończymy pseudonaukową dyskusją na temat ustalenia na jego podstawie kierunku południowego. Różnica między wskazaniem mojego kompasu a kierunkiem wyznaczonym przez przewodnika to tylko (bagatela!) jakieś 90 stopni. Ale czy nam to w czymś przeszkadza?
Tylko obsługa campu nie uznawała śpiewów i grania na gitarze i około 21 kazała nam się uciszyć. Więc spać!