Plany planami, a życie robi co innego. Dojeżdżamy do fiordu Hardangerfjord. jedziemy wzdłuż brzegu szukając jakiegoś promu, przeprawy. Złapany język radzi prawie objechać fiord, a "tam-gdzieś" jest przystań. Dajemy sobie spokój i skręcamy na wschód, kierując się na Lillehammer - to rezultat burzy mózgów w aucie. Przecinamy wyżynę, pustą o tej porze. Od czasu do czasu stajemy przy wodospadach, resztkach zalegającego jeszcze zeszłorocznego śniegu, układamy z kamieni Trolle. Mijamy szlaban, który zamyka drogę w przypadkach gdy nie jest możliwy przejazd, zatrzymujemy się przy sporym zbiorniku wodnym naturalnym (?), sztucznym (?). Nie ma go na naszej mapie. A jest ciekawy - położony powyżej drogi, zabezpieczony od jej strony jakby tamą. Może się kiedyś dowiemy co to takiego. Przy drodze coraz więcej tyczek wskazujących przebieg drogi - chyba nieźle musi tu sypać śniegiem zimą. Na stokach wzgórz od czasu do czasu widzimy przycupnięte domki, ale ludzi nigdzie nie widać. Z rzadka mijamy jakiś pojazd. W jakimś lasku widzimy auto na polskich numerach rejestracyjnych (!), ale właścicieli nie spotykamy.
Im bliżej Lillehammer tym więcej pojawia się ludzkich osad. Wjeżdżamy do miasta, które przycupnęło na skraju jeziora. Oglądamy skocznię narciarską, "wioskę olimpijską", muzeum sportu. Dzieci korzystają z symulatora narciarskiego - tutejszej chyba atrakcji. W czymś przypominającym kształtem wagonik na wielu resorach wyświetlany jest film ukazujący drogą widzianą oczami zjazdowca, a wagonik (krzesełka?) odpowiednio podskakują na muldach, przechylają się w zakrętach. Trzeba odpocząć. Jutro daleka droga do Ystat.