Na śniadanko jaja, jakaś kasza, dżem jeżynowy, twardy, słony serek, kawusia dla chętnych. I jedziemy w Góry Katutau. Ludzi niewiele - czy to że względu na pogodę: skromne 32 stopnie Celsjusza objawiły się nam na wyświetlaczach, czy początek sezonu? Wspinamy się - mocne słowa - na jakieś ciemnobrązowe skałki by uwiecznić się na fotkach, podchodzimy na jakiś niewielki szczycik i w dalszą drogę. Następny przystanek z serii "you must see it" to rzekomo siedemsetletnia wierzba. Oczywiście sesja zdjęciowa, poszukiwanie kleszczy (na ziemi) zakończone sukcesem, poszukiwanie "strasznych zwierzątek", które Rusłan nazywał lwami niestety nie przyniosło rezultatów. Wierzymy mu na słowo, że istnieją. A przynajmniej tak mówimy... Koło wierzby znajdują się zabudowania, a właściciele właśnie robią pranie w pralce ustawionej na zewnątrz, wokół której leżą zwały rzeczy do prania. Można i tak - na świeżym powietrzu. W tym miejscu spotykamy rodzinę, która mieszka w tej samej kwaterze co i my. Podążają naszymi śladami. :)
Ktoś chyba przez pomyłkę otworzył drzwi do piekła, bo niebo raczej nie miało podstaw do karania nas taką temperaturą...
Docieramy do Gór Aktau. Skarpety naciągnięte na spodnie (wg instrukcji Rusłana), spryskane muggą i jakimś repelentem, który Rusłan wozi ze sobą. Taką operację przeprowadzamy przy każdym udaniu się "w teren". Podobno w tej chwili jest "wysyp" kleszczy. W to wierzymy, bo wczoraj grupka turystów pojechała wieczorem do szpitala, gdyż nieopatrznie zaopatrzyli swe ciała w hurtowe ilości kleszczy. Rekordzista miał ich osiem...
A my w Aktau wybieramy się korytem wyschniętej rzeki na niewielki treking. Okolica zachwyca - różnokolorowe góry - od bieli poprzez żółć, czerwień, brąz do czerni. I przeźroczyste kwarce, których jest tu mnóstwo. Tego nie można opisać - to trzeba zobaczyć. W tej spiekocie poruszamy się od cienia rzucanego przez góry do kolejnego zacienionego miejsca, robiąc około 4 - 5 kilometrów i wypijając po 1,5 litra wody na twarz. Wracamy "letko" dysząc, a Rusłan serwuje nam obiadek przywieziony w lunch boxach (ryż, kurze udka, sałatka z pomidorów i ogórków). I gorąca herbata... Jeszcze tylko wejście do wąwozu między brązowymi górami, które po bliższym kontakcie okazały się, przynajmniej w warstwie zewnętrznej, utworzone z gliny... Rusłan został przy aucie, a tym razem naszym przewodnikiem stał się jakiś z lekka zabiedzony pies, który nie opuszczał nas przez całą drogę, wędrując przed nami i zatrzymując się w cieniu krzaków. Udało się nam, a nie psu, namierzyć zająca, który na nasz widok zwiewał w podskokach zostawiając za sobą tylko kurz. A to już kolejne zwierzę, które dziś widzieliśmy - wcześniej stadko sarenek (chyba to były sarny) pokazało nam swoje zadki.
Powrót do Basshi na naszą kwaterę na kolację. Po drodze wpadamy do wiejskiego sklepiku w Basshi (Kalinino). Szwarc, mydło i powidło. Wzbudzamy lekkie zainteresowanie kupując piwo i sklepowa przynosi nam z zaplecza dobrze schłodzone kazachskie browarki. Brawo dla niej!
Dziś przy kolacji towarzyszą nam dwaj Szwajcarzy, małżeństwo z UK, Włosi i Australijczycy. Można poćwiczyć język angielski... I spać...