Samoobsługa śniadaniowa w naszej kwaterze. Chyżo pomykamy w kierunku zamku, by móc go dziś zwiedzić w blasku dnia. I tu zonk – nie wpuszczają nikogo, na zamku impreza zamknięta. Książe powrócił? Szkoda. Dobrze, że wczoraj nocą zwiedziliśmy co się tylko dało. Więc zakupy w SMART, jeszcze jakieś zdjęcia ubranych w regionalne stroje dziewczyn i ruszamy w kierunku Wardzi. Widoki powalające – soczysta zieleń, góry. Stajemy u stóp Khertvisi Fortress, położonej na górującym nad okolicą wzgórzu. Podziwiamy z dołu – za dużo wspinaczki, a przed nami jeszcze dziś trochę wdrapywania się na góry będzie. Jeszcze fotki na wiszącym nad Kurą mostku i naprzód. Skręcamy w drogę prowadzącą do Vanis Kvabebi, ale już po 200 – 300 metrach parkujemy. Podjazd tak stromy, że nasz VW nie wyrobi pod górkę. Więc plecaki na grzbiety i piękną asfaltową acz wąziutką dróżką rozpoczynamy podejście do głównej atrakcji kompleksu – górującej nad nim maleńkiej kapliczki majaczącej gdzieś w górze. Po drodze mijamy cele wykute w skałach, a w jednej z nich „urzędującego” mnicha, ze stosowną brodą… Składamy (na wszelki wypadek) ofiarę (pieniężną) i kolejne podejście. Jeszcze jakieś 30 m w pionie i jesteśmy koło wybudowanego na skalnej półce monasteru, a raczej małej kapliczki. Monaster został założony VIII – IX wieku, składał się z około 200 komnat na 16 poziomach. Do dziś zachowało się niewiele z nich. Błąkamy się po skalnych komnatach, podziwiamy widoki, strzelamy gazyliony fotek, odpoczywamy po „wspinaczce”. Endomondo pokazuje nam, że zrobiliśmy w pionie tylko 100m, a ja byłem przekonany, że to wyniosło minimum 300m. Czyli zadyszkę mierzy się inaczej…
Po zejściu przemieszczamy się jakieś 2,5 km dalej. To kompleks wykutych w skale pomieszczeń – miasto – klasztor Wardzia. Powstała na przełomie XII i XIII wieku Wardzia była twierdzą składającą się z ponad 3000 pomieszczeń usytuowanych na 13 poziomach, dającą schronienie 20.000 ludzi, a w czasie zagrożeń nawet 50.000. Trzęsienie ziemi w XIII wieku spowodowało osunięcie się dużej części góry w której wykute były komnaty do rzeki Kura, odsłaniając imponujące wnętrza. Przemierzamy udostępnione korytarze, pomieszczenia i najlepiej zachowaną budowlę – cerkiew Wniebowzięcia NMP, gdzie nabywamy piękną ikonę.
Przejeżdżamy na drugą stronę Kury i zaczynamy podjazd na szczyt wzniesienia (około 2.000mnpm) początkowo drogą asfaltową, która szybko przeistacza się w szutrową. Piękna wijąca się górska droga! Z jednej strony skalna ściana, z drugiej – kilkadziesiąt do kilkuset metrów w dół. Nie polecam mającym lęk wysokości… A na szczycie okazuje się, że jesteśmy na płaskowyżu! Z okazji udanego wjazdu Mirmił stawia wszystkim koniak. Oczywiście domasznaja rabota… Trafiamy do wioski Apnia, do której 40 lat temu władze przesiedliły z okolic Batumi Gruzinów, którzy stracili swe domostwa w wyniku powodzi. Rozmawiamy z jednym ze starszych przesiedleńców znających rosyjski. Opowiada co zrobili w wiosce, jak im się żyje, co robią, o uciekającej stąd młodzieży… Zwiedzamy maleńki wiejski kościółek St. Demetre – cały czas otwarty, ale nie trzeba go zamykać – biedniutki jak cała wioska.
Płaskowyżem, prawie bezdrożami, jedziemy w kierunku Akhalkalaki, mijając po drodze równie biedne, ale za to położone w przepięknej scenerii wioski. Nie zatrzymując się docieramy do Ronaldo Bar w Akhalkalaki. Tu okazuje się, że sala przygotowana na jakąś imprezę (myśleliśmy, że to nas tak witają…), ale dostajemy jakąś „VIPowską salkę”, w której konsumujemy kolejną wersję zupy ostri. Jak dla mnie zwycięzcą jest ta z Mestii. Jak się okazuje, kelnerką w Ronaldo Bar jest wnuczka Polaka. Nic więcej nie byliśmy w stanie dowiedzieć się od kobiety, która niestety nie znała już polskiego, ale za to bardzo chętnie robiła sobie z nami zdjęcia. Ruszamy, ale daleko nie odjechaliśmy – z megafonu policyjnego pojazdu wzywają nas do zatrzymania się. Mający sokoli wzrok policjanci wypatrzyli, że Mirmił jedzie bez zapiętych pasów, co uczyniło go lżejszym o 40 GEL…
Opuszczamy Akhalkalaki i na ile droga gruzińska i lejący od pewnego czas deszcz pozwalają, zasuwamy do Tbilisi, gdzie meldujemy się około północy. Policja nie wpuszcza nas na uliczkę, przy której mamy kwaterę, gdyż wojsko ćwiczy przygotowania do defilady. Więc dobytek na grzbiet. W pobliżu słychać tylko jakieś komendy i strzały. Uważam, że to salut na naszą cześć… A na powitanie od gospodarzy tradycyjna czacza, zastępująca chleb i sól. Miło i smacznie.