Charakterystyczną budowlą Mestii są wieże obronne. Wybudowane z kamienia, nawet około 1000 lat temu, do dziś stoją i zachwycają oglądających. Służyły w przeszłości do ochrony mienia i rodzin przed zemstą rodową lub napadami wrogów. Posiadały kilka poziomów - na najniższym przetrzymywano zwierzęta gospodarskie, wyższe służyły jako magazyny, a na najwyższych ukrywali się ludzie. Stąd mogli również bronić się, wykorzystując niewielki okienka. Każdy poziom, na który można było dostać się po drabinie, zamykany był płaskim głazem, przykrywającym otwór wejściowy, a sama drabina wciągana na górę. Do dziś zachowało się kilkadziesiąt wież, które dodają kolorytu całej okolicy. Wdrapujemy się na sam dach jednej z nich, by poznać konstrukcję i podziwiać widoki. Te niestety psuje nam pogoda – snujące się nisko chmurzyska deszczowe, które nie poskąpiły nam wody.
Więc może powyżej chmur będzie lepiej? Jedziemy na południe od Mestii, do wyciągu Hatsvali, którym dostajemy się na szczyt góry. Ten początkowo skryty w chmurach, odsłonił się, a przez dziuraste chmurki zamrugało od czasu do czasu do nas słoneczko. „Łapiemy” widoczki przez wizjery aparatów i w końcu umęczeni trafiamy do restauracji Zuruldi, położonej koło górnej stacji wyciągu, na zasłużoną kawusię.
Idąc za ciosem, a właściwie jadąc za nim, wybieramy się do będącego jeszcze w budowie ośrodka narciarskiego – Tetnuldi Ski Resort. Droga typowo gruzińska – błoto plus kamienie, czasem osuwiska, droga szerokości samochodu, a z jednej strony zbocze, z drugiej ileś metrów w dół… Na miejscu okazuje się, że budowa trwa w najlepsze, wyciąg jeszcze nie działa, śnieg niby jest, ale na nas pada i to rzęsiście deszcz. Jesteśmy na wysokości przeszło 2.260mnpm, szczyt Tetnuldi jest na wysokości 4.858m, a wyciąg ma dochodzić do 3.165m. Kto chce w następnym sezonie przeżyć przygodę narciarską – niech przyjeżdża. Szczegóły: http://tetnuldi.com. Chwila rozmowy ze strażnikami i powrót do Mestii. Tam, w knajpce znanej nam z poprzedniego dnia powtarzamy zupę ostri i bliżej nam nie znane gruzińskie potrawy. Uczymy się korzystać z popularnych w Gruzji Pay Boxów – stojących na ulicy bądź w sklepach, bankach urządzeń, za pomocą których można doładować telefon, dokonać płatności za podatki, mandaty, opłaty cmentarne i bóg wie za co jeszcze. Najedzeni opuszczamy piękną Mestię i kierujemy się do Kutaisi. Jadąc podziwiamy przepiękny wysoki Kaukaz, a przynajmniej tę nie pokryte chmurami jego części. Droga już uprzątnięta z kamieni i głazów, które wczoraj stoczyły się ze zboczy, ale za to pojawiły się całkiem nowe, dzisiejsze. I to niezłych rozmiarów. Mamy tylko nadzieję, że nic w nas nie trafi, bo skutek mógłby być opłakany – włącznie z zepchnięciem auta z drogi. Zatrzymujemy się przy wiszącym nad Enguri mostku/kładce i bohatersko przemieszczamy się na drugi brzeg, balansując i trzymając się „niby-poręczy”, z przyklejonym dla fotografów uśmiechem, maskującym strach przed wpadnięciem do szalejącej pod nami Kury. Mostek, a raczej główne liny wyglądają solidnie, mamy też zaufanie do Mirmiła i to pozwala zachować spokój , uśmiech no i pohuśtać się na kładeczce. Fajne uczucie. I dalej trasą, którą już raz przemierzaliśmy dojeżdżamy do Kutaisi. Tu szybkie zakwaterowanie w pięknej willi i mimo późnej pory udajemy się do restauracji w środku Parku gdzie czeka na nas supra. Tu z zamówieniami zdajemy się całkowicie na naszego guru, pamiętając tylko aby wino też było i w stosownych ilościach. Trzeba przyznać, że Mirmił wiedział co, a kuchnia wiedziała jak – jedzenie przepyszne, a chaczapuri na szampuri podbiło serce i brzuch Ani. I tak ucztujemy jeszcze z innymi turystami z Polski słuchając specjalnie dla nas grającego zespołu gruzińskiego. Dla Mirmiła zaś niezapomniane wykonanie jego ulubionego ‘O sole mio’. Czas biegnie szybko odliczany kolejnymi „lampeczkami” wyśmienitego wina i zmęczeni wracamy jeszcze (!) nocą na kwaterę. I znowu trzeba spać szybko.