Rano po wymeldowaniu z naszej casa jedziemy nad Laguna La Redonda , czyli na z góry upatrzone (wczoraj) miejsce. Na wszelki wypadek ordynuję sobie kawusię (2 CUC), kupujemy kartki pocztowe (0,9 CUC za sztukę) i 3 magnesiki na lodówkę. Wynajmujemy (za 7 CUC/1 pax) „speed boat”, czyli po naszemu motorówkę napędzaną dwoma silnikami suzuki o mocy 70 KM każdy. Po wypłynięciu z portu nasz sternik przekazuje mi prowadzenie motorówki – sama rozkosz! Bezbłędnie trafiam (po pokazaniu mi wejścia) na wlot kanału, gdzie ograniczam prędkość (las namorzynowy zbytnio zbliża się do naszego statku…) i przez jakieś 3 km „kapitanuję” (bo steruję, brzmi nijako). Na zakończenie sterowania klasyczna ósemka na pełnym ciągu silników na niewielkim jeziorku i oddaję stery kolejnym członkom naszej ekipy. Spełniają się. Nikt nie wylądował na drzewie ani na lądzie. Mnie też się udało. Warto było się przepłynąć przez las namorzynowy, widoczki piękne. Po powrocie kolejna kawusia i ruszamy do Remedios. Niedługo po wyjeździe z Redondy natykamy się na drodze na limpios mundo, czyli czyścicieli świata, a po naszemu po prostu sępy. Siedzi sobie cała gromada na drodze, w cieniu drzewa, pozując nam do zdjęć. W końcu, gdy wyszedłem z auta i podszedłem bliżej, ptaszyska raczyły poderwać się do lotu.
Po drodze do Remedios przejeżdżamy przez miasteczko Chambas, gdzie zaintrygowały nas nieomalże procesje uczniów z kwiatkami. Część naszej grupki udała się a tymi dziećmi i okazało się, że wszyscy idą oddać hołd Fidelowi! Gdy panie zamierzały robić zdjęcia, jacyś tajniacy odciągnęli je delikatnie, dopytując się skąd są, po co, czy samy, co tu robią, co mają nagrane, jakie zdjęcia zrobione... Po sprawdzeniu, że są jeszcze dwie osoby, które w tym czasie "grzecznie" surfują po necie na placyku w centrum miejscowości - tajniacy oddalili się. To jest Kuba.
Dojeżdżamy do Caibarien, gdzie kierujemy się na cypelek na końcu Playa Caibarien. Trafiamy na kultową knajpkę, serwującą owoce (i zwierzęta) morza. Wystrój oryginalny, na filarach, ścianach, sufitach upakowano co się tylko da, co w jakiś sposób związane jest z morzem. Zamawiamy ryby (całe, olbrzymie, z wywiniętym do góry fantazyjnie ogonem), do tego trzy rodzaje bananów – smażone jak czipsy (zielone banany), smażone w cieście (bóg wie jakiego koloru) i smażone, słodkie – te z zielonych bananów. Oni nas tu tuczą chyba! Porcje jak dla Goliata. Po tym obżarstwie, już wolniutko, toczymy się, a właściwie nasz poczciwy peugeot, w kierunku casa w Remedios. Negocjujemy cenę 20 CUC za pokój i 5 CUC za śniadanie za osobę. Casa niesamowita. Po pierwsze olbrzymia. Po drugie wszędzie stoją figury świętych z jakichś kościołów. Właścicielka twierdzi, że dostała to w spadku po dziadku. Według mnie dziadek musiał być minimum proboszczem, jeśli nie biskupem. Na rynku Remedios zaczynają się (lub trwają) uroczystości związane ze śmiercią Fidela. W jednym z budynków wystawiono obok zdjęcia Castro wartę honorową, umieszczono dwa wieńce, a delegacje różnych instytucji (widzieliśmy między innymi kelnerów z okolicznych knajp) składały kwiatki (nawet po jednej sztuce, malutkiego kwiatka). Jakaś kobitka „regulowała” ruchem, wpuszczając po 5 – 6 osób. Tłumy ludzi na placu, policja, karetka pogotowia, stojąca tu cały dzień. Próbujemy kupić nasze lekarstwo, ale albo sklepy zamknięte, albo stoiska z alkoholem owinięte taśmą z napisem „nie zezwala się na wzięcie” – oczywiście po hiszpańsku. Trafiamy do najstarszej restauracji – Le Luvre w poszukiwaniu chłodząco – orzeźwiającego napoju typu Cuba Libre czy mojito, a tu ZONK – nie sprzedajemy! Ale po przeciwnej stronie placu, w restauracji hotelowej mamy do wyboru wszystko, co światowe gorzelnie produkują. To jest właśnie Kuba. Zastanawia nas tylko, czy cena 3,50 CUC za drink to normalna, czy podniesiona okazjonalnie… Posileni, zdezynfekowani udajemy się na zasłużony odpoczynek.
NOCLEG i ŚNIADANIE:
La Casona Cueto, Alejandro del Rio Nr. 72, Remedios, Cuba. Kwatera położona w samym sercu Remedios. Dwa salony niczym sale muzealne. Obrazy, rzeźby, żyrandole, meble...