Śniadanie w hotelu takie samo jak wczoraj. O nie, przepraszam – dziś dodali jakieś badyle. Zjadliwe, ale nierozpoznawalne.
O 8:30 rozpoczynamy zwiedzanie. Wracamy do jednej z wczorajszych pagód, gdzie dokupujemy obrazki, po czym kierujemy się na południe Mandalay i do Amarapury. Oglądamy fabryczkę, gdzie wyrabiane są złote listki do przyozdabiania posągów Buddy. Drobiny złota wkłada się między karteczki wykonane z bambusa. Tworzy się pakiet kilkudziesięciu takich karteczek, który umieszcza się w specjalnej „pochewce”. Przez około 6 godzin pracownik wali w to młotem o wadze prawie 4 kg. Na koniec otrzymują gotowy produkt – cieniusieńkie złote listki.
Shweinbin Monastery urzeka nas ciszą, spokojem, brakiem turystów i zapachem starego drewna teakowego. Natomiast Muhamani Pagoda to targowisko tętniące życiem, gwarne, barwne. Olbrzymi posąg Buddy pokryty złotem i kamieniami szlachetnymi dostępny tylko dla mężczyzn – kobiety mogą siedzieć kilka metrów dalej i nie mają prawa wstępu w podliże Buddy. Zasilamy Birmańczyków w gotówkę nabywając trochę pamiątek i ruszamy w stronę uliczki będącej siedzibą „artystów” kamieniarzy lub bardziej stosowne określenie to wyrobników. W jadeicie, marmurze i innych kamieniach rzeźbią na jedno kopyto posągi Buddy, słonie, sowy i wszystko, co turystyczna stonka będzie w stanie kupić. Ja nabywam słoniki…
Kolejny przystanek stanowi pracownia rzeźbiarsko – tkacko – malarska. Z tym, że materiałem dla rzeźbiarzy jest tu drewno. Niektóre z płaskorzeźb mają po kilka metrów długości i przeszło metr szerokości, przedstawiają sceny z życia Birmańczyków, różne postaci. Wytwarzane są tu również marionetki, niektóre wielkości człowieka.
Jeszcze wizyta w pagodzie podobnej do tej w Mingun – Pahtoetawgui Pagoda z wielkim dzwonem, choć daleko mu do tego z Mingun. Próbujemy jego brzmienie – dźwięk całkiem niezły! A tuż za murem kolejna świątynia, ale niesamowicie zarośnięta i widać, że wiekowa. Zero turystów, tylko kilkoro chyba nastolatków gra w piłkę nożną, a leciwy Birmańczyk tnie bambus na „taśmy”, z których wyplatane są ściany stojącego nieopodal domku. Jego lewa stopa służąca jako imadło, nosi ślady „omsknięcia” się narzędzi skrawających…
Na zakończenie świątynnego rajdu udajemy się do miejsca, gdzie wykonano „miniaturki” znanych posągów lub świątyń – np. leżący Budda ma „tylko” jakieś 30 m, a nie przeszło 60.
Jeszcze jedne odwiedziny w Amarapura – spokojny spacer po moście U Bain, obiad u lokalsów – ryż z warzywami, myśliwskie warzywa z mięsem (polowanie nie udane – ani kawałka mięsa!), wytwór birmańskiego browaru, sok z limonek i herbatka. Zostajemy tu, bycząc się aż do zachodu słońca. Znów wynajmujemy łódeczkę, by móc obserwować most w promieniach zachodzącego słońca. Dzisiejszy wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę – nasz sternik stara się pokazać nam możliwie wszystko, pokazuje skąd można mieć najlepsze ujęcia, przepływa to na jedną, to na drugą stronę mostu. Za swoje starania dostał od nas premię – 1.000 kiatów, z czego nie krył ogromnego zadowolenia. Warto gościa brać, ma numer 18!
Dochodzimy do wniosku, że wczorajsza wycieczka do Inwa była całkiem niepotrzebna, lepiej było spędzić więcej czasu przy moście U Bain. Przejazd bryczkami można mieć właściwie wszędzie, a w Inwa właściwie nic szczególnego nie widzieliśmy.
Wieczorkiem spacer przez całkiem spory „night market”, gdzie króluje chińszczyzna, a my mimo usilnych starań nie znaleźliśmy nic dla siebie.
Mamy już pewne doświadczenie wyniesione z Chin i z Wietnamu dotyczące przechodzenia przez zatłoczone ulice, pełne jadących wszelkiej maści pojazdów – aut, rowerów, motocykli. Ale tutaj to istny horror. Wygląda na to, że pieszy nie liczy się w ogóle. Kierowcy ustępują sobie miejsca przy włączaniu się do ruchu, skręcaniu, trąbiąc na siebie i dając w ten sposób znać, że coś planują, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ale najważniejsze, że nic nas do dziś nie rozjechało!
Więc jeszcze wizyta w ulicznej jadłodajni obleganej zarówno przez lokalsów jak i białasów w okolicy skrzyżowania ulic 82 i 27, gdzie wzorem innych zamawiamy chapati i herbatkę. Smaczne, choć jak mawia moja córka, d..y nie urywa. Ale najciekawszym momentem jest tu przygotowanie stolika dla klienta. Kelner polewa metalowy blat stołu niewielką ilością herbaty z termosu stojącego na stoliku i mocno sfatygowaną szmatą zgarnia pozostałości po ostatnich klientach na trotuar. Miny białasów widzących to pierwszy raz – bezcenne!
Pozostała nam najbardziej niemiła rzecz – pakowanie. Jutro o 07:00 statek z Mandalay do Bagan.