Śniadanie – szwedzki stół: makaron z warzywami, ryż z ciecierzycą, jajka sadzone, warzywa, grzanki z masłem i dżemem, herbata, kawa. Ja nie narzekam, uznaję je za dobre i mocno sycące.
Spotkanie z naszym umówionym „przewodnikiem”, zmiana samochodu na lepszy i już jedziemy do dawnej stolicy Birmy – Amarapury. Oglądamy jedną ze starszych pagód wykonaną z drewna teakowego , następnie manufakturę gdzie wykonują z jedwabiu materiał na suknie ślubne – 3 m tkania przez jeden miesiąc!. Krosna drewniane, czółenka przekładane ręcznie, po dwie kobiety przy każdym krośnie. Oczywiście wg zadanego wzoru i koloru. W podany koszt 200$ nie chce nam się wierzyć.
Kolejny zaprogramowany przez nas punkt programu to wizyta w jedynym monastyrze, gdzie wolno turystom obfotografować mnichów idących na wspólny posiłek. Trochę to deprymujące, ale widząc tłumy białasów czające się ze wszelkiego rodzaju sprzętem do rejestracji obrazów stałych i ruchomych – zażenowanie mija. Mnisi maja ten „pokaz” codziennie o 10:15. Na głos dzwonu, czytaj walenia w rurę, 1300 mnichów małych i dużych staje karnie w dwuszeregu, wzdłuż uliczki prowadzącej do stołówki, trzymając w rękach takie same misy na jedzenie. Dziarskim krokiem maszerują do wejścia, gdzie otrzymują porcje ryżu, jakąś zupkę i woreczek z mandarynkami. Jest to jeden z ich dwu dziennych posiłków.
Następnie odwiedzamy kolejną byłą stolicę Birmy (1315-1364) Sagaing. Przejeżdżamy przez most na Irrawadi, płacąc myto! Na wzgórze, a właściwie na dwa położone blisko siebie wjeżdżamy, rezygnujemy z trekkingu, oglądamy dwie świątynie i panoramę. Panorama wygrywa z pagodami.
Pora na lunch :), zachciało nam się turystycznej a nie tubylczej knajpki i taką dostaliśmy. Obiad: ryba w sosie pomarańczowym, kurczak w sosie cytrynowym, ryż z warzywami i kurczakiem, warzywa w tempurze, herbatki, soki cytrynowe. Chyba podwójnie przegięliśmy: po pierwsze 2 w 1 - obiad i kolacja. Jedzonko wyśmienite – cena niestety również: 19.500. Ups…
I już następna stolica – Inwa (1364-1841). To taki "lokalny królewski zwyczaj", że kolejny władca zakładał stolicę w innym miejscu... No, może nie kazdy, ale tych "byłych" stolic to maja trochę. Przejazd promem (1000K), wynajęcie bryczki (3000 K/os.). Staram się wybrać najładniejszą bryczką, ale naganiacze (?), mafia (?) hehe… szybko mi tłumaczą, że muszę na trzy osoby brać powozik z wytrzymałym koniem, a nie piękny. Niech im będzie. Przekonali mnie. Chabeta wg mnie malutka, ale dała radę dowieźć nas w cztery umówione miejsca, gdzie były zaplanowane postoje. Po drodze piękne widoki, chaty i płoty z mat, pola ryżowe, a na ich tle złote stupy.
Wracamy na zachód słońca do Amarapury, na most teakowy. Umawiamy się z „szyprem”, że dopłynie do połowy mostu i tam na nas zaczeka, a my w tym czasie udajemy się na spacer po moście. Nasz wioślarz rozpoznaje nas, a może nasze 5.000, już z daleka i macha do nas przywołująco. Schodzimy do jego łódki, by do zachodu słońca strzelać fotki. Cała flotylla ustawiła się karnie, mając most na tle zniżającego się słoneczka, a zewsząd słychać trzask migawek. Stukilkudziesięcioletni most, zwany U Bein, wykonany z drewna teakowego, najdłuższy tego typu na świecie (około 1,6km) zadziwia – tysiące ludzi przyjeżdża tu właściwie tylko po to, by zrobić mu zdjęcia o wschodzie lub zachodzie słońca. I dopiero przeglądając zdjęcia, można zrozumieć dlaczego.
Kolacja w polecanej restauracyjce "Lar Show Lay" (jeśli dobrze przepisałem to, co mi narysowali...). Jest to na 23 ulicy, między 83 a 84. Dobrze, tanio, smacznie, w miarę czysto. Można polecać.
O zmroku wracamy do hotelu. I tu mamy pierwszą niespodziankę, z gatunku tych, o których czytaliśmy wcześniej - pierwsze wyłączenie prądu i to akurat w momencie, kiedy zbierałem się do kąpieli. Ale agregaty zadziałały szybciej, niż zdążyliśmy wyjąć czołówki! Teraz więc mamy prąd, wodę i można kontynuować pisanie.