Birma się zmienia.
Birma się cywilizuje.
Birma się europeizuje.
To już nie jest ta sama Birma, która opisują przewodniki mając dane sprzed 2 – lat. Już na lotnisku olbrzymie reklamy głoszą, że karta Mastercard jest jedyną obsługiwana kartą w Myanmar. W centrum spotkaliśmy kilka bankomatów, co prawda niektóre jeszcze w „opakowaniu”, ale już zainstalowane. Przy innych, umieszczonych w pomieszczeniach na terenach budynków, siedzieli strażnicy. Czyżby ATM-y zapełnione gotówką?
Jedyne, co się nie zmienia, to uśmiechy Birmańczyków i ich chęć niesienia pomocy, pomimo braku wystarczającej znajomości języka obcego. Stały i chyba długo nie ulegnie przemianie to uliczny handel. Setki, tysiące stoisk z wszelkim dobrem począwszy od żywności w stanie nieprzetworzonym, poprzez uliczne bary (?), które niekiedy stanowił jeden obsługujący plus podgrzewana płyta plus drugi kawałek płaskiej blachy będący zarówno stolnicą jak i wystawą, kantorkiem… O tych bardziej rozbudowanych, być może rodzinnych interesach nie wspomnę.
Nie zmienia się zwyczaj żucia betelu – wszędzie spotykamy sprzedawców, niosących na pasku przed sobą swój kramik z liśćmi, jakimś białym smarowidłem do pokrywania jednej strony liścia i kilkoma pudełeczkami, z których czerpią szczypty różnych proszków, granulatów, czy bóg wie czego, po czym zawijają liść w specyficzny sposób i trzymają w zaciśniętej jednej dłoni, dopóki nie „urobią” czterech liści. Tak przygotowany zestaw wsadzają do maleńkiej torebeczki z celofanu lub folii i już można sprzedawać. A wszędzie widać ślady – efekty żucia – żujący plują gdzie popadnie, barwiąc trotuary, czasem ściany budynków na czerwono-brązowy kolor.
Zrezygnowaliśmy z jazdy pociągiem do Mandalay, ale coś nas ciągnie, żeby choć mały odcinek pokonać tym środkiem transportu. W Yangon jest taka możliwość: dookoła miasta jest tzw. „Circle lane”. Zdecydowane – jedziemy. 3 godziny można znieść. Jacyś kontrolerzy na dworcu kierują nas we właściwą stronę (chyba obcokrajowcy przychodzą na dworzec kolejowy żeby pojechać tą kolejką, niczym innym!). Zakup biletów na peronie i kasjer pokazuje nam pociąg. Jak sięgam pamięcią i wydobywam z jej zakamarków wspomnienia tzw., „kowbojek” jeżdżących jeszcze w latach siedemdziesiątych czasami po naszych torach – to były to super wypaśne wagony. Tu nie ma szyb – cały czas otwarte okna, wykonane z blachy. Drzwi do wagonów brak. Siedzenia stanowią ławki umieszczone wzdłuż ścian wagonu. Nie ma przejścia z jednego do drugiego wagonu. WC nie uświadczysz. Na każdym przystanku pojawiają się handlarze betelem, wodą, arbuzami, jakimiś pierożkami. Woda serwowana jest z czegoś przypominającego termos. Sprzedający dysponuje 5-6 metalowymi przechodnimi kubeczkami. Smacznego.
Handlująca pierożkami, rozcina je nożyczkami(!) i do środka pakuje trochą czegoś przypominającego drobno pokrojoną kapustę lub makaron. Nie próbowaliśmy!
W pociągu tubylcy objuczeni towarami: wiązki wszelakiej zieleniny, jakieś towary popakowane w worki, olbrzymie kosze, woreczki z „drugim śniadaniem” – czyli garść ryżu w woreczku nylonowym. Zgiełk, hałas, harmider i tysiąc różnych zapachów. I najważniejsze – wszelkie śmieci lądują za oknem. Stąd wzdłuż torowisk ciągną się istne wysypiska śmieci. Zresztą kilkanaście metrów dalej widok też nie jest najpiękniejszy – wiejskie chatynki, kryte liśćmi, ze ścianami z bambusa, większość w kolorze szaro-burym. A na torowiskach, na tłuczniu – suszące się ubrania, zazwyczaj longyi i podkoszulki. A w pociągu pali się, brudzi, siedzi na stopniach, pluje przez okna… Prędkość składu porażająca. Mój nieoceniony kolega Mariusz stwierdziłby zapewne, że można wyskoczyć z pierwszego wagonu, nazbierać worek jakiś warzywek rosnących opodal, zabawić się z córką dróżnika i wskoczyć do ostatniego wagonu. Wróciliśmy cali. Czy zdrowi, to się okaże.
Powrót do hotelu po pozostawione bagaże, taksówka za 5.000kiatów na dworzec autobusowy, położony gdzieś na obrzeżach miasta. Dworzec przepotężny, choć może po ciemku sprawia takie wrażenie. Ale raczej nie. Dziesiątki autobusów, a może setki. Nieprzeliczona ilość towarzystw przewozowych. My mamy wykupiony bilet u GI Group. Taksiarz nie bez trudu znajduje ich siedzibę. Rzut oka na stojące autokary – nie powinno być źle. Oddajemy bagaż, dostajemy gorącą kawusię od panienek z firmy i zaraz odjazd. Jeszcze w autobusie niespodzianka – dla każdego ciasteczko, butelka wody, kocyk i poduszka. A siedzenia odchylają się pod katem 45 stopni. I musi to być nowy autokar, bo kierownica jest po lewej stronie. Wkracza nowoczesność.