Dziś luzik. Wstajemy około 08:30. Śniadanko w hotelu: jajko sadzone, dwa tosty, masełko, dżem ananasowy, mały bananek i papaja. Do popicia herbata i kawa (3 in 1). Nasyceni udajemy się w okolice dworca kolejowego spróbować zarezerwować bilety na pociąg do Mandalay. W drodze na dworzec skręcamy z głównej ulicy w węższą, targową. Niezwykłe widoki, szeroki asortyment towarów, od kwiatów, owoców, warzyw, ryby, mięso aż po ciuchy. Barwne produkty i barwni ludzie.Do dziś wszyscy nam odradzali podróż pociągiem - jedzie powoli, ze względu na wąskie tory (angielskie?) rzuca wagonami na wszystkie strony, brud, smród i ogólnie ubóstwo. W jednym z biur podróży powiedzieli, że nie nie załatwiają rezerwacji, bo się wstydzą, czy coś takiego....
Dochodząc do dworca "natykamy" się na naganiacza jednego z biur turystycznych. Od słowa do słowa i dogadujemy się odnośnie autobusu z Yangon do Mandalay. Miało być 18.000 a w końcu stanęło na 15.000 kiatów. Przy okazji dostaliśmy namiary na guest house w Kalaw i Inle Lake. też pięknie!
Teraz taksówka do leżącego Buddy, do Chauk Htat Gyi. Te nazwy świątyń, i nie tylko, na każdej mapie są pisane inaczej. Również taksówkarze mają problemy z odnalezieniem pewnych obiektów. Część Yangon ma ulice oznaczone numerami - to jest idealny pomysł, bo co cyfra to cyfra. Tylko trzeba pamiętać, że w Myanmar są używane cyfry arabskie i ichniejsze "wykrętasy".
Ale udaje nam się teraz bez problemu "dogadać" z taryfiarzem i za 2000 kiatów jesteśmy przy samym wejściu do pagody. A wewnątrz leżący Budda o długości 65,83m. Robi wrażenie!
Przed zwiedzaniem następnej świątyni mieliśmy ochotę na odpoczynek w cieniu drzew, więc poprosiliśmy taksówkarza, żeby zawiózł nas do People Park. Nie wiemy gdzie nas zawiózł, bo na park to nie wyglądało, raczej nie jest to dla ludzi -, bramy pozamykane, za płotem widać było tylko nielicznych sprzątaczy. Robimy więc z daleka zdjęcia Shwedagon Pagody i spacerkiem w trzydziestokilku stopniowym ciepełku docieramy do tego najważniejszego w Birmie przybytku. Trudno opisać i wielkość i przepych. Wysokość 90 metrów potrafi zaprzeć dech w piersiach, szczególnie jeśli to jest obłożone złotem o łącznej wadze około 60 ton! Tłumy ludzi, zarówno autochtonów (ci mają wejście za darmo) jak i turystów (po 5$ od łebka). Jedni się modlą, inni robią zdjęcia, jeszcze inni rozkładają się z jedzeniem i piciem w którejś z otaczających centrum pagód. Gwar, czasem podśpiewywania, nawoływania - nic z "dostojności" naszych świątyń. Tylko nie można pokazywać stóp i zwracać się nimi w kierunku Buddy.
Na chwilę opuszczamy Shwedagon, by na zewnątrz poszukać jakiejś restauracji. Nie chce nam się za daleko chodzić, więc z drżeniem tego i owego (u mnie bardziej owego!) decydujemy się zawitać do jakiegoś "tubylca". udaje nam się dogadać, że Iza i ja chcemy ryż i wieprzowinę, natomiast Ania sam ryż. Za chwilę przed nami pojawiają się talerze z solidnymi porcjami ryżu i talerzyk z 6 kawałkami mięsa, w tym skóra i tłuszczyk... Dobre! Żeby Ani nie było smutno, dostaje w gratisie gotowane jajeczko. Nie wiem, w czym je gotowano, ale jest prawie brązowe. I ja nic nie sugeruję! Za chwilę pojawia się drugi gratis - dwa talerze zupy. Dziwny smak, trochę jak rosół, trochę jak kapuśniak (ze względu na zawartość ) z przebijającym jakimś kwaskowatym smakiem. Prawie zjedliśmy. I jeszcze jeden gratis - jakiś brunatny sos. Właściciel pokazał nam jak to używać: 2 - 3 krople na ryż i można spróbować jeść. Wg mnie to stężony kwas solny! Co prawda nie przepaliło mnie na wylot, ale próbowało. Do tego na stole nieśmiertelna herbatka,m w ilościach "no limit". A cena za tę całą "ucztę" mało nie powaliła nas na glebę: 2.700 kiatów (około 10 złotych)!