Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie „afrykańskie myślenie”, jak to zaczęliśmy określać. A oznacza to wg nas ni mniej ni więcej, tylko brak perspektywicznego myślenia. Liczy się tylko tu i teraz. Nie ma przyszłości. Wiadomo było, że mamy do przejechania „trochę” kilometrów, a samochody nie zatankowane. Ale o tym nikt wcześniej nie pomyślał, bo WTEDY nie było to potrzebne. TERAZ brak nam paliwa.
W Zimbabwe, jak zauważyliśmy, bywają kłopoty z paliwem, tankowaniem. Nawet w tak dużej miejscowości jak Victoria Falls, nie było stacji paliw czynnej całą dobę. Odległości pomiędzy kolejnymi stacjami paliw są dość spore - w zasadzie spotykamy je tylko w większych miastach, nie na wszystkich jest paliwo, często jest albo olej napędowy albo benzyna. Warto „dotankowywać” się do pełna na każdej napotkanej stacji paliw. Ewentualnie, tak jak my, szukać „prywatnego dystrybutora paliw płynnych”. I, jak za starych czasów w Polsce – tankowanie nocą, ale trochę po północy… Podczas tego tankowania nasz kierowca, sympatyczny Taffi, napędził niezłego stracha naszym towarzyszkom podróży. Otóż ugrzązł on na piaszczystej drodze prowadzącej do „sprzedawcy paliw”. By łatwiej było go wyciągnąć, wszyscy dorośli wyszli z busa, pozostawiając wewnątrz dwie śpiące nastolatki. Wyciągnięty z piachu bus nie zatrzymując się, pojechał sobie w nieznane, a matki panienek przez dłuższy czas, to jest do powrotu busa z innego miejsca tankowania, przeżywały dość nerwowe chwile.
W drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze do Hwange aby podmienić uszkodzonego busa (miał wybitą tylną szybę, rzekomo od próby kradzieży). Całego busa mieliśmy dostać od drugiej grupy. Podmianka aut w lodge i przez Bulawayo zmierzamy w kierunku Botswany. Rano bez zbędnego czekania przekraczamy granicę – tu musimy jednak przejechać i przejść wszystkimi butami przez odkażalniki oraz przejść pieszo ze wszystkimi bagażami przez bramki. Wszystkimi butami oznacza, że musimy powyciągać pochowane w bagażu nasze buty i też je zmoczyć. A z samochodów zostają usunięte wszelkie banany i pomarańcze – takiej żywności do Botswany nie wwozimy – przynajmniej od strony Zimbabwe. Kolejne pakowanie do busa i jedziemy do granicy Botswana/RPA. Po drodze wstępujemy do miasteczka Francistown. Tu kawusia w knajpeczce, próba połączenia się z internetem, dla niektórych udana. Wreszcie widzimy na ulicach więcej białych i to uśmiechniętych. Bardziej przyjazny kraj. Mamy do przejechania ok. 400 km, tak że postojów za bardzo nie robimy.
Ok. godziny 21:00, jadąc już w ciemnościach ok. 70 km na rezerwie (z perspektywą holowania jak zabraknie paliwa) dojeżdżamy na granicę. Krótkie formalności i do Pretorii. Na zmianę z jedną z współpodróżnych zabawiamy Taffiego rozmową, by nie usnął za kierownicą – chłopak nie śpi od 36 godzin! Rezultat – Taffi nie usnął, a ja przez kilka godzin ćwiczyłem angielski.
O godz.3 jesteśmy na miejscu.
Kierowca, który z nami jechał – dzięki Ci Taffi za to, że cało dojechaliśmy – miał zmiennika tylko raz na całej trasie przez dwie godziny.