Wczesnym rankiem budzi nas słońce i chęć zobaczenia jeziora Kaindy. Leży ono w wąwozie rzeki Kajyngdy (która przepływa przez jezioro) na wysokości 1867 m n.p.m. Długość jeziora wynosi ok. 400 m, a maksymalna głębokość około 30 m. Temperatura wody w jeziorze Kajyngdy jest niska i nawet latem nie przekracza 6 °C. Jezioro powstało w wyniku trzęsienia ziemi w 1910 lub 1911 roku. Spadające wapienne skały utworzyły naturalną tamę, a dno wąwozu wypełniło się wodą. Rosnące w wąwozie drzewa utworzyły podwodny las. Występuje tu pstrąg, a dzięki krystalicznie czystej wodzie oprócz wędkarzy jezioro odwiedzane jest także przez pasjonatów nurkowania w ciągu całego roku.
Patrząc na błękitne niebo powinno się nam dziś udać zobaczyć to, co ominęło nas wczoraj. Regulujemy się za nocleg, kolację i śniadanie - 35.000 T i wyjeżdżamy. Płacimy 3.200 T "myta" przy wjeździe do parku i drogą z dziurami wypełnionymi pozostałościami po wczorajszym deszczu, przeprawiając się przez lekko wezbraną rzeczkę docieramy do parkingu. Schodzimy do jeziora jako jedni z pierwszych turystów - w księdze gości wpisałem się jako 24 osoba. Szmaragdowy (wg mnie, laika jeśli chodzi o nazywanie barw) kolor wody zachwyca! Wystające z jeziora kikuty drzew połamane na jednej wysokości stwarzają niesamowite wrażenie. Cieszymy się, lecz niezbyt długo, ciszą i samotnością, gdyż miejsce z wolna zaczyna zapełniać się napływającymi gośćmi. Po sesji zdjęciowo filmowej rozpoczynamy powrót. Po drodze mijamy (jak zresztą we wszystkich parkach) WC, płatne 100 T. To jest dobry pomysł - przynajmniej na trasie nie spotyka się niespodzianek - "min poślizgowych" i "papierzaków". A opłata jest więcej niż symboliczna.
Jako, że "starsi państwo" czują się lekko zmęczeni, postanawiają skorzystać z oferty przejażdżki konnej. Był to jeden z naszych najlepszych pomysłów! Konie spokojne, obojętne na wszystko, dowiozły nas bez uszczerbku za jedyne 2.500 T. Tu należy dodać formułkę "zwierzęta też nie ucierpiały".
Następny przystanek to Czarny Kanion. Ziemia jest tu niesamowicie porozpadana tworząc wiele niesamowitych form, w tym wąwozy, kaniony. Ten utworzony jest przede wszystkim z ciemnych skał. Po przejechaniu kolejnych kilkunastu (chyba) kilometrów i skręceniu w nieoznakowaną w żaden sposób ścieżkę, będącą chyba torem testowym dla samochodów, docieramy do Moon Canyon. I kolejna zmiana scenerii - tu królują jasne kolory zbliżone do żółtego, beżowego. A materiał gór to glina, rzeźbiona przez najlepszych naturalnych artystów: wiatr i wodę.
I zaczynamy powrót do Ałmaty. Po drodze jeszcze obiad w jakiejś wiosce - oczywiście szaszłyki z baraniny, bardzo dobrze zrobione, do popicia nieśmiertelny czaj i "mohito", ale 0%, czyli limonka plus mięta, lekko schłodzone. A to wszystko za całe 6.900 T. Można ruszać dalej. Droga wiedzie nas przez dolinę, prosto jak strzelił, przez około 25 km. Końca nie widać!
Ałmaty witają nas płaczliwie, przed hotelem Kazachstan Express żegnamy się z Rusłanem, uprzednio zgrywając zdjęcia i filmy z jego komórki i z drona. Jako, że sprawdził się świetnie jako nasz przewodnik, kierowca i opiekun podczas podróży, dostaje od nas pewien "bakszysz", co jak widzimy sprawiło mu wielką radość. A my do pokoju, zmyć z siebie kurz podróży, wysypać piasek i pył z butów, kieszeni, plecaków. I spać!