Na śniadanie kawa, herbata po dwa tosty, z czego cztery z dżemem, a dwa z niby masłem. Ale donoszą nam jeszcze... Wstępnie posileni, udajemy się na ghaty. Zaczepienia od czasu do czasu przez mniej lub bardziej natrętnych handlarzy, żebraków, naganiaczy, masażystów, chcących dowiedzieć się skąd przybyliśmy i sam nie wiem przez kogo jeszcze, docieramy do najdalszego od naszego hotelu gathu. Tłumy kapiących się tubylców w Gangesie, kobiet puszczających w miseczkach kwiatki z palącym się jakimś kagankiem. A przede wszystkim, jak ja określam: dziwaków wszelkiej maści. Spotykamy całkiem nagiego gościa, przepraszam – ubranego w powietrze, obsypanego popiołem i stwarzającego wrażenie trupa, dziesiątki, jeśli nie setki sadhu, czyli wędrownych ascetów, których cały majątek stanowi to, co mają na sobie. Plus czasem ozdobna laga i metalowa puszka na datki. Obiad w jakiejś reklamowanej przez trip advisor knajpce. Nawet dość smacznie. Na efekty czekamy...
Po południu po krótkich targach wynajmujemy łódkę (z wioślarzem!) na godzinę, płacąc całe 300 rupieci za tę przyjemność. A skoro piszę, to znaczy że przynajmniej ja nie utonąłem... Oglądamy od strony Gangesu ghat, w tym najsłynniejszy Manikarnika – kremacyjny, na którym dziennie kremuje się nawet do 70 ciał. A na zakończenie dnia – usypianie bogini Gangi w ghacie Dashashwamedh – niezwykle porywające śpiewy (modlitwy) i pokazy z ogniem mnichów, na które przychodzą i przypływają setki, jeśli nie tysiące tubylców i turystów.
A na zakończenie, gdy podszedłem zapytać się, cóż to za VIPy pojawiły się na dzisiejszych modłach, zostałem poinformowany przez obstawę, że to jeden z najważniejszych sadhu Indii. I na dodatek, jako obcokrajowiec – powiedziałem, że jestem z Polski, „doprowadzony” przed oblicze dziewięćdziesięcioletniego sadhu i otrzymałem jego błogosławieństwo... Zobaczymy, czy podziała ono na mój kaszel...