Kierowca autobusu - rajdowiec, dowozi nas przed czasem czyli o 05:00. Zlatuje się chmara taryfiarzy i chyba ich boss albo "capo di tutti capi" proponując początkowo 20.000 za kurs do hotelu Ocean Pearl Inn, schodzi do 12.000 - 15.000. uważam to za przesadę, dziękując naganiaczom wychodzę przed dworzec autobusowy. Tu dogaduję się na 7.000. Mam "dylemat Żyda" - mogłem negocjować do 6.000! Okazuje się, że w pięcioosobowej taksówce jedziemy w 7 osób: jeden Birmańczyk w bagażniku! a drugi na kolanach kierowcy! Bo przy okazji kierowca odwoził swoich znajomków...
Nasz hotel przyjął na przechowanie nasze rzeczy do 14:00, tj. do czasu aż będziemy mogli się zameldować. W tym czasie idziemy na śniadanie. Panie zachwycają się zupką mohinga, ja tradycyjnie ryż z kurczakiem w curry. A oczy mam chyba coraz bardziej skośne...
Zapuszczamy się w takie rejony Yangon, gdzie chyba rzadko lub nawet nigdy nie docierają białasy, bo oglądają nas tu jak małpy w zoo. Z wzajemnością. Niektórzy dopraszają się o zrobienie zdjęcia, widząc w naszych dłoniach aparaty, co skwapliwie wykorzystujemy.
Zostawiamy w spokoju dzielnice "bogatsze", a zapuszczamy się w te biedniejsze, jeśli nie najbiedniejsze. Odwiedzamy olbrzymi targ prawie w granicach Chinatown, gdzie wrażenie robią sprzedawcy oferujący nieznane nam rośliny jako przyprawy bądź składniki jakiś potraw, gdzie część "rybna" już z daleka drażni narząd powonienia specyficznym zapachem, gdzie psy i koty leniwie człapiąc między nogami ludzi i kramów starają się zdobyć dla siebie jakiś smakowity lub przynajmniej sycący kąsek, gdzie sprzedawczynie nawołują klientów i zachwalają swoje towary tworząc kakofonię dźwięków dla nas równie egzotyczną co sprzedawany przez nie towar, gdzie kobiety nie znające angielskiego starają się za wszelką ceną wytłumaczyć nam co mają do zaoferowania i do czego to służy, używając wszelkich możliwych środków przekazu - i słów i rąk i nóg i czasem innych rekwizytów. Wywołuje to wielokrotnie niepohamowany śmiech zarówno lokalsów jak i nasz. Uciekająca nam z pomiędzy palców krewetka królewska (martwa!!) czy sprytnie wyślizgująca się sprzedawczyni ryba, którą ta chciała nam zaprezentować do zdjęcia to powód do prawie szału radości dla kilku okolicznych straganów. To są na prawdę weseli, przyjaźni, choć mierząc naszymi kategoriami niezwykle biedni ludzie. Jeszcze obserwacja ulicznego producenta podpłomyków, przyklejającego swoje wyroby na czas smażenia do wewnętrznej górnej części pieca, jakiś mężczyzna piekący naleśniczki (?) posypane różnokolorowymi dodatkami, jak mniemam zapachowymi czy smakowymi. Jeszcze obejrzenie kolejnej szkoły podstawowej, niewielkiej ale gwarnej, gdzie w jednym (!) wielkim pomieszczeniu były co najmniej dwie klasy robiące całkiem odrębne rzeczy. I drobne zakupy w "domu towarowym" Ocean", którego nie powstydziłoby się chyba żadne europejskie miasto. A tuż za parkingiem sklepowym dzielnica slumsów: bieda i i brud mieszkające wraz ludźmi na niewielkim wysypisku śmieci. A ludzie uśmiechnięci! Głód i zmrok zaganiają nas do restauracyjki, w której jadaliśmy już wcześniej. Dzisiejsza kolacja jest specjalna - nie tylko ostatnia w Myanmar, ale i piekielnie ostra! Jakoś dajemy radę. Przy okazji nawiązujemy kontakt z synami właścicielki (która nota bene jest właścicielką bodajże 4 restauracji! ). I to był chyba najbardziej ciekawy wieczór w Myanmar - tyle informacji ile przekazał nam Aung Myo Min w ciągu tych dwóch godzin, nie otrzymaliśmy przez ostatnie 19 dni pobytu tutaj. A rozmowa błądziła po nieomal wszelkich możliwych tematach. Ale czas jest wstrętnie egoistyczny, mający sobie za nic nas i pędzi szybciej niż chcielibyśmy. A to już ostatnia pora, by się spakować i co nieco przespać! Żegnaj Myanmar? Do widzenia Myanmar? Nie wiem co powiedzieć...