Znów dzień sportu – pożyczamy rowerki koło hotelu – po 500 za 5 godzin/osobę. Plecaki spakowane, czekają w jadalni na nasz przyjazd. A my wybieramy się za naszą wieś do jeszcze mniejszych wiosek, by zobaczyć zwykłe życie. No i trafiliśmy! Jakiś wieśniak, chyba bogatszy, zaprosił nas do siebie. Znał co prawda pięć słów po angielsku, ale ani jemu, ani nam nie przeszkadzało to w „nawiązaniu znajomości”. Zostaliśmy poczęstowani herbatką, pomidorami (wyśmienity smak!) , jakimiś pałeczkami przypominającymi w smaku sprasowaną prażoną kukurydzę oraz czymś, co przy rozwiniętej wyobraźni można by zakwalifikować jako krówki w taflach. Zwiedziliśmy dom, który składał się z otwartego pomieszczenia pełniącego rolę jadalni, kuchni, salonu. Drugie pomieszczenie, mogące mieć około 60m2 pełni rolę składu jajek (chyba właściciel nimi handluje), pokoju telewizyjnego, garderoby, sypialni, udekorowane jest zdjęciami rodzinnymi i fotosami Aung San. Kolejne pomieszczenia to dwie sypialnie. Wszystko to mieści się na piętrze – parter służy celom gospodarczym w czasie suszy (obecnie), w porze deszczowej jest zalany wodą. Przedstawiono nam (Ha!) seniorkę rodu – matkę Thu Thu (czytaj: Tiu tiu, to ten co nas zaprosił), jego żonę, szwagra, dwie miłe córki i chyba ktoś tam jeszcze się pałętał. W podziękowaniu mogliśmy dać jedynie latarki diodowe córkom, a Thu Thu latarkę z dynamem. Gifty się spodobały, zaraz zaczęli wypróbowywać i cmokać. A na zakończenie mała sesja zdjęciowa na „dłubance” Thu Thu. Trzeba przyznać, że łódeczka jest niezwykle stabilna! Musiałem oczywiście poćwiczyć wiosłowanie nogą, by stwierdzić (autorytatywnie!), że się daje tak poruszyć łódkę.
Trafiamy do jakiegoś zapomnianego monastyru zamieszkałego przez czterech mnichów. Jeden z nich zaprasza nas do, jak to określiłem, nawy bocznej, gdzie leży najstarszy z mnichów – osiemdziesięciolatek. Tutaj zostajemy poczęstowani herbatką i ciasteczkami z ryżu i chyba wyciągu z trzciny cukrowej. Znów ciężka rozmowa – ten pięćdziesięcioletni mnich nie znał tylu słów ile ma lat! W podziękowaniu za gościnę odwdzięczyliśmy się długopisami i latarką. Mnisi za dary nie dziękują – taki ich zwyczaj. Ale poprosić o donację na rzecz świątyni po angielsku to potrafił swietnie! Nie pozostało nam nic innego jak spełnić prośbę.
W naszej wiosce jemy lunch i czekamy na pick-up z hotelu do „dworca autobusowego”, 11 km za Nyuang. Dworcem okazuje się być półotwarty barak, a placem manewrowym i poczekalnią – niewielki gliniany placyk pokryty czerwonym pyłem. Po przyjeździe autobusu, zgromadzeni tu licznie podróżni podbiegają do obsługi pokazując swoje bilety i sprawdzając, czy to ich pojazd. Obsługa naszego autokaru liczy cztery osoby: kierowca, gość trzymający tabelkę z rozrysowanymi siedzeniami i wpisujący numery paszportów lub dowodów osobistych tubylców do odpowiednich kratek, gość od wnoszenia bagaży podręcznych i układania ich na półkach oraz czwarty, którego obowiązków nie udało mi się ustalić, Ale też nikt do niego nie mówił „szefie”!
Jedziemy górską, kręta i wąską drogą, ruch prawostronny i kierowca też siedzi po prawej stronie, więc ten od wnoszenia bagaży mając miejsce po lewej stronie informuje kierowcę o możliwości wyprzedzania. Ruch na drodze spory, kierowcy nie oszczędzają świateł drogowych, wyprzedzają gdzie się da i gdzie się nie da! Na mój gust, to po jednym kilometrze w Polsce zarobiliby po 50 punktów!
W autobusie bezwzględnie telewizor i albo karaoke, że nie sposób zasnąć, albo film – bijatyka. A przede mną klient żujący betel i co jakiś czas spluwający do umieszczonego przed nim woreczka. A dwa rzędy dalej tubylec puszczający wolno swój ostatni posiłek. Słyszałem, że Birmańczycy nie za bardzo znoszą jazdę autobusami, co za chwilę potwierdził kolejny, ale siedzący gdzieś za mną. Brrrr.
Po drodze ciekawostka – idące w całkowitych ciemnościach droga dzieci, ale niosące malutkie pochodnie nie rozświetlające im może drogi, ale informujące kierowców, że ktoś idzie.