Pobudka o bardzo rozsądnej porze – 08:00. W trakcie porannej toalety w Birmie ogłaszają chyba 20 stopień zasilania (to info dla tych starszych) bo siada zasilanie. W związku z tym, śniadanie się przedłuża, bo obsługa hotelu biega gdzieś przygotować nam jajecznicę i podgrzać tosty. Spóźniamy się do naszej przewodniczki Phyu Phyu (czytaj: fiu fiu). Razem z nią, jako tłumaczką i przewodniczką wypływamy znów na Inle. Uzgodniliśmy, że staramy się nie wracać do miejsc, w których byliśmy wczoraj, tylko chcemy zobaczyć coś nowego. Poniekąd się to nam udaje, chociaż jak wynika z rozmowy z Phu Phu zobaczyliśmy tu w zasadzie wszystko…
Za to dowiadujemy się, że pasy uprawnej ziemi, nazwane przez nas umownie grządkami pływają, a żeby nie odpłynęły przebite są długimi drągami sięgającymi dna, w którym są „zakotwiczone”. Gdy wody przybywa, grządki unoszą się do góry po drągach jak po prowadnicach.
Druga informacja dotyczy rybaków – ci z „koszami”, zaraz u ujścia rzeki do jeziora, uprawiający „ekwilibrystykę” – to tylko showmani. Dalej od lądu są już prawdziwi rybacy, stawiający sieci, bądź łowiący na linkę, do której co pewien czas przymocowane są haczyki.
Dobijamy do jakiegoś budynku położonego pośrodku jeziora, stanowiącego własność rządową. Masa tubylców kąpie się tu, skacze do wody, my zaś podziwiamy widoki i odwalamy małą sesję zdjęciową.
Wracamy do siebie, i udajemy się na spacer w nieznane strony wioski, wynajdując między innymi dość fajny i tani hotel – tylko 30USD za trójkę oraz uliczną knajpkę odwiedzaną także przez białasów, w której raczymy się grillowanymi dziwactwami i zwykłymi produktami – jakieś grzybki (ale wszystko niebieskie!!), krewetki, ziemniaczki, kawałki mięska, tofu, kulki ulepione z mielonych warzyw, rybki warzywa i „nie-wiadomo-co-jeszcze”. Plus piwo. Całość 5.900. w tym 2.000 za moje piwo, czego kobity nie mogą przeżyć!