Śniadanko pod gołym niebem, czyli między domkami stanowiącymi kompleksy mieszkalne. Nie wydaje nam się zbyt obfite: jedno sadzone jajko z niewyrośniętej kury, trzy tosty, odrobina masełka, troszkę dżemu, kawka 3 w 1 i 6 bananów.
Umówiony kierowca przyjeżdża o czasie i zaczynamy objazd świątyń. Znaliśmy te „obrazki” z internetu i z przewodników, ale to co ujrzeliśmy na miejscu, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania! Cały teren od New Bagan, przez Old Bagan do Nyaung-U usiany nieomalże co kilkadziesiąt metrów budowlami sakralnymi. Murowane, wykonane z palonej czerwonej cegły, czasem z resztkami ozdobnych tynków, niekiedy z bogatymi malowidłami wewnątrz. Część w stanie agonalnym, niektóre noszą ślady odnowienia inne zaś wyglądają na nowo postawione. Duże świątynie pełne zwiedzających ale również i wszelkiej maści handlarzy. Podcienia prowadzące do pagód przypominają krakowskie sukiennice – po obu stronach rozstawione kramy, stragany z których połyskują złotem posążki Buddów, wyroby z jadeitu, wszelkiego rodzaju pamiątki. Sprzedawcy nie tak nachalni jak w Chinach, czasem zaczepią przechodzących białasów niezbyt głośnym „Hello”, czasem zaproszą po angielsku do obejrzenia i zakupów, bo mają dziś specjalną obniżkę, właśnie dla tej zapraszanej osoby. W wielu, a szczególnie tych leżących „po trasie” i najczęściej odwiedzanych pagodach i stupach natrafiamy na „artystów” handlujących obrazami malowanymi na piasku. Z jednym z nich umawiamy się na wieczór. A tymczasem nasz kierowca obwozi nas nadal, usilnie starając się wytłumaczyć po birmańsku gdzie jesteśmy, dokąd jedziemy, co będziemy widzieć. Jego znajomość angielskiego ogranicza się do góra dwudziestu słów! Jakoś dajemy radę. Ale jak się dogadaliśmy, gdzie mamy jechać na oglądanie zachodu słońca, do dziś pozostaje nierozwiązaną zagadką. A zachód był urzekający. Nie wiem, czy zdjęcia oddadzą to, co widzieliśmy. Może choć po części. Stoimy na „tarasie” jednej ze świątyń w towarzystwie kilkuset takich jak my chętnych na podziwianie uroków natury. Co nas dziwi, to fakt, że najpiękniej zachód wygląda jakieś na 10 - 20 minut przed zetknięciem się słońca z horyzontem.
Powrót do New Bagan i kolacja w Silver House – znaczy, że dobrze dają tu jeść. W trakcie posiłku odwiedza nas umówiony tutejszy artysta, z którym ruszamy do jego rodzinnego domu, po drodze wynajmując rowery na jutro. 3 sztuki na jedną dobę za 6.000 kiatów. Rowery wyglądają na nówki, ale bez przerzutek.
Nasz artysta ma 30 lat, jest żonaty od 3 lat, a jego żonka (26 lat, nawet niebrzydka) jest w 5 miesiącu ciąży. Wynajmują dom za 20.000 miesięcznie, a u jego rodziców pracują – tworzą obrazki. Syn przejął schedę po ojcu, który wtajemniczył go w proces tworzenia, a oprócz tego musiał odziedziczyć i talent, bo pewne rzeczy już sam tworzył, wprowadzał nowe techniki. On jest głównym twórcą, natomiast brat przygotowuje podłoże, a siostry (a ma ich 5) wypełniają kolorami przygotowane wstępnie szkice. Jednym słowem rodzinny biznes. Po prawie półtorej godziny wypełnionej popijaniem nieśmiertelnej herbatki, zagryzaniem mandarynek, opowiadaniem o Birmie, pokazywaniem zdjęć z Polski, nabywamy kilka obrazków mnichów i żegnani przez całą rodzinę udajemy się do hotelu.
Wieczorem nieudana próba nawiązania połączenia przez internet – zabrali go w całym Bagan! I żeby nie było nudno – wyłączenie światła. Prądu miało nie być przez 40 minut, które przeciągnęło się do dwóch godzin. A internetu „nie dowieźli”.